
Ostatnio
taki boom myślowy przeżywa moja głowa. Robię analizy zarówno
prywatne, jak i zawodowe. Przeżywam co chwilę miłe dreszcze, jak
przy dopasowywaniu kolejnych puzzli bądź zbliżaniu się do
wpisania wszystkich cyferek w kwadratach sudoku. Miłe poczucie, że
coraz więcej spraw się układa i to być może dlatego, że w końcu
doszłaś do wniosku, by nie panikować, tylko podejść do sprawy na
spokojnie. W końcu mam więcej niż połowa globu, czyli pełną
lodówkę, na głowę mi nie kapie i parę groszy przy duszy jest.
Skoro
podstawy są zaspokojone, to przesuwam się o krok wyżej na
piramidzie Maslowa i zaczynają mnie gnębić sprawy duchowe. Waląc
z grubej rury, wracam na łono kościelne, bez rzucania w babcine
lico „nie doczekanie twoje!” i nie wznosząc rozjuszonych oczu do
nieba. Tym bardziej nie tam, bo dziw mnie bierze, że wchodząc do
kościoła nie poraził mnie żaden piorun ani nie rozstąpiła się
woda święcona. Księża też nie wyglądali na zbytnio przejętych.
Lud boży nie rzucał nienawistnych spojrzeń, że blokuję kolejkę
do konfesjonału (wieczne gadulstwo i psychologizowanie, przekleństwo
moje). Jakoś nikt do tego nieskory, bo przecież „kto bez grzechu,
niech pierwszy rzuci kamień”, więc jedziemy na tym samym wózku.
Trzech jeźdźców Apokalipsy się natenczas nie zjawiło, więc może
i taka skalana to nie jestem.
Nie
chcąc, by to było ględzenie o Szopenie i żadne szopki z tego nie
wyszły, rzeknę, że w tym aspekcie życia moja paleta barw jest tak
urozmaicona, jak i przy sprawach sercowych. Zrzucam to na karb
docierania do dojrzałości, budowania kręgosłupa moralnego, który
jeszcze niedawno mocno kulał, i systemu wartości, zmierzającemu ku
rodzinie i rozwijaniu zainteresowań. Pogubiłam się po drodze, bo
kiedyś wiarę miałam mocną, niczym niezmąconą, pewną jak to, że
urodziłam się w marcu i nie lubię śledzi.
Co
mnie ostatecznie przekonuje do uczestniczenia we mszy, to to, że w
końcu nie czuję przymusu. Przymusu dyktowanego ustami innych osób.
Mam poczucie, że to moja decyzja, w pełni autonomiczna. Brak wiedzy
zresztą szkodzi wszędzie – zarówno w biznesie, jak i wierze,
kończąc na nietolerancji. Brak wiedzy jest źródłem wszelkiego
zła – rasistów, nieodpowiedzialnych biznesmenów, wysokich cen
Nutelli czy dewotek zainteresowanych bardziej moimi butami niż
tajemnicami różańcowymi. Niedoinformowanego idiotę jeszcze
zniosę, ale debila z wyboru od razu na sztos. Co ciekawe, Biblia
jest podobno obok Vogue oraz najnowszego wydania katalogu IKEA
najbardziej poczytną książką na świecie, a co drugi katolik nie
widział na oczy Katechizmu Kościoła Katolickiego. Znam ateistów,
którzy są lepiej poinformowani o chrześcijańskich podstawach wiary niż
przeciętny wierzący uczęszczający.
Posiadając
jednak już wielopoziomową wiedzę wciąż jednak mając w głowie,
że scio me nihil scire, postanowiłam i się tego trzymam.
Potrzebuję tej wspólnoty. Potrzebuję poczucia, że już nigdy nie
będę samotna, a moje problemy nie są tylko moją zgryzotą. Mogę
się nimi podzielić z tym, co tam się kiwa na obłoczku nade mną,
będąc w pełni przekonaną, że chce pomóc i słucha, nie
zamykając oczu i nie zatykając uszu, gdy coś nie jest wygodne i w tyłek ściska.
Przypomniała
mi się też teoria kolegi, który naczytał się filozoficznych
książek, przyjrzał się głębiej tematowi i podsumował sprawę,
że wiara się po prostu opłaca. Jeśli wierzysz w Boga, a się
okaże, że go nie ma, to nic nie tracisz. Jeśli nie wierzysz, a się
okaże, że jednak istnieje, to tracisz podwójnie. Lepiej być na
zerze niż polec z kretesem.
A
Ty chcesz być na zerze czy ryzyk-fizyk?
Tekst, który daje do myślenia. Uważam, że większość osób wyłapie z niego chociaż jedno zdanie, które da mu do myślenia :) dobra robota!
OdpowiedzUsuń